piątek, 26 października 2012

"Kiedyś było lepiej..." #1

Guziec

Black Eyed Peas - Elephunk (2003)



Gospodarując sobie ten mały kawałek internetu miałem na początku zamiar pisać tylko wyłącznie o rzeczach których ciężko znaleźć w radiu czy bloku stacji muzycznych łapanych przez wszędobylskie dekodery. Chciałem pokazywać wam tylko wyselekcjonowane kąski o których nikt nie słyszał jednak jest problem , niestety nie mam tyle czasu i pieniędzy by kupić sobie iPada, kawę w Starbucksie i udawać, że w mainstream’ie nie ma nic dobrego. A na pewno, że kiedyś nie było…



Każdy z was zna Black Eyed Peas. Tak, tak to Ci od hitów do których melanżujecie co tydzień. Powiem szczerze, to co teraz robią zupełnie mi nie podchodzi ale trzeba przyznać, że Will.I.Am podjął świadomą decyzję co do kierunku w którym podąży z brzmieniem grupy i robi to znakomicie. Sprzedaje się, wpada w ucho i nawet potrafi eksperymentować. Każda płyta B.E.P była inna, miała swój klimat i trafiała znakomicie w gusta grona do którego była kierowana, a teraz jest kierowana do masowego odbiorcy który nie potrzebuje do dobrej zabawy w klubie cutów, skreczów, ambitnych wersów. Nawet dziś te produkcje są o poziom wyżej od innych krążących po kablach hitów.

Ale do czego to ja zmierzam, no tak. Do jednej z moich ulubionych płyt jakie kiedykolwiek wyszły i tej od której rozpocząłem „przepijanie” pieniędzy na płyty.

Black Eyed Peas – Elephunk

Jak popatrzę na opakowanie mojej fizycznej wersji tego krążka to aż mnie coś kuje w serduchu. Produkcja z 2003 roku, już prawie 10 lat. Niemożliwie zakatowana, setki rys, opakowanie zmieniane już z kilka razy, książeczka pozaginana na wszystkie strony, no cud, że to jeszcze można odtworzyć !
Nie skłamie jeśli powiem, że to płyta którą chyba przesłuchałem najwięcej razy ze wszystkich jakie mam.  Uwielbiam to gdy znasz tak dobrze płytę, że gdy leci to nawet jak nie chcesz to Itak dopowiadasz końcówki wersów jak hajpmen pokroju Kochana.

Przejdę do samego materiału bo zaraz od tego cukru będę musiał wkleić zdjęcie jednorożca z tęczą w tle. Cała płyta jest utrzymana w genialnym, przemyślanym klimacie funku. Jest to konsekwentnie ten sam klimat jak na dwóch wcześniejszych płytach Bep czyli „Behind The Front” i „Bridging The Gap”. Jednak tu warstwa muzyczna jest jakby o poziom wyżej. Esencja tego jak ma brzmieć rap zarażony funki’em i myliłby się ktoś myśląc, że pewnie to wszystko jest pod jedno kopyto, a gdzie tam.  Na samym początku wita nas kubańsko-brazylijsko brzmiące „Hand’s Up” by potem przejść w lekko popowe „Labor Day” (brzmiące jak podkłady J.Lo gdy próbowała kreować się na rap candy girl)  by potem solidnie przypierzyć dobrze znanym „Let’s Get Started”. Pierwsze trzy kawałki a już takie zróżnicowanie. Jeszcze do tego wszystkiego dochodzi wokal Fergie, dla której był to debiut ponieważ dołączyła do zespołu kilka miesięcy przed premierą płyty i wyszło to im to naprawdę na zdrowie.

Ciężko oceniać na tej płycie kawałek po kawałku, nie umiemTa płyta to jedna z tych którą albo słuchasz całą albo nie, nie da się skakać po kawałkach bo coś ucieka, ten klimat. Chyba można to nazwać syndromem „Lavoramy” ;)
Jednak na coś muszę się zdecydować, tak więc polecę wam kilka kawałków. Nie będą te wszystkie singlowe petardy jak „Shut Up”, „Hey Mama” czy „Where Is The Love” od którego ich kariera ruszyła z kopyta. Proszę oto i mniej znane perełki



Latin Girls, kawałek przy którym aż chcesz usiąść na tarasie, odpalić cygaro i otworzyć dobre wino. Hymn Will i ekipy dla wszystkich latynosek brzmi naprawdę nieziemsko. Co ciekawe w kawałku na równi nawijają zarówno Will, Ap i Taboo. Dziś występy tych dwóch ograniczają się jedynie do pojedynczych średniej jakości ósemek i robienia show na koncertach, a szkoda bo uważam, że Ap jest niesamowitym tekściarzem.



Anxiety, to jest to co uwielbiam. Połączenie szeroko rozumianego gitarowego grania z rapem. 2003 rok, czyli jeśli mnie pamięć nie myli to nu metal dopiero raczkował a Chester z Linkin Park był jeszcze bardziej blond i metro niż Justin Timberlake w N’sync tak więc jeszcze większy szacunek za taką petardę i wstrzelenie się w czasy z takim eksperymentem. Genialnie rozumieją się tu z Papa Roach którzy dodają temu kawałkowi niezwykłej mocy i ciekawie go interpretują. A refren…. aż chce się coś rozpierdolić.



The Apl  Song, proszę bardzo. Tu można się przekonać jak dobrym tekściarzem jest Ap, krótki kawałek a tak klimatyczny. Słuchasz i płyniesz…

Ehh… szkoda, szkoda. Teraz już nie nagrają takiej płyty poszli w inną stronę ale nie ma co hejtować można jedynie ponarzekać i powspominać bo tak jak mówiłem pomimo zmiany i tak robią dalej coś dobrego. Żal mi tylko jednej rzeczy. Nie byłem na ich koncercie, chętnie pójdę bo jest to jedno z moich MUST SEE ale problem polega na tym, że zamiast jarać się muzyką będę patrzeć na to całe show i zastanawiał się jak Will dzieli się kasą z pozostałą trójką….


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz